Trochę przerwy było w publikowaniu postów na moim blogu, jakoś ostatni tydzień był bardzo obfity w kolokwia i projekty na studiach, więc ledwo co miałem czas dla siebie, a co dopiero by zebrać myśli i przelać je na klawiaturę. No właśnie, i dziś będzie o zjawisku Mamtowdupizmu, dość powszechnym w wielu grupach społecznych, jednak dla mnie szczególnie zauważalne w środowisku studentów.
Od zawsze student kojarzył się z elitą. Ba, przed II Wojną już samo posiadanie matury czyniło z człowieka osobę z najwyższego szczebla społecznego, z "elity intelektualnej Narodu". Nie ma się co dziwić- skończenie liceum, z dodatkowym napisaniem maturalnego egzaminu końcowego, stojącego na bardzo wysokim poziomie, wymagało od każdego ogromnych nakładów pracy i czasu. Zaraz potem- egzamin wstępny na studia i kilka lat ciężkiej pracy by zdobyć tytuł magistra lub inżyniera. Z wielu przyczyn ekonomicznych, politycznych i społecznych po roku '89 (choć raczej tej daty pewien nie jestem i równie dobrze stawiałbym tu lata 2001-2003) owy stan rzeczy rażąco się zmienił, i na pewno mało kto, o posiadaczu obecnej, tzw. Nowej Matury, stwierdzi, że należy do "elity intelektualnej Narodu". I w tym miejscu przerwę, by zrobić małą dygresję. O tym dlaczego- za chwilę.
W matematyce, a także w naukach przyrodniczych, istnieje zjawisko tzw Krzywej Gaussa, lub, inaczej- Rozkładu Normalnego. Najprościej mówiąc- rozkład ten informuje nas o częstości występowania danego zjawiska, jeżeli jest ono składową wielu pomniejszych zjawisk cząstkowych. Krzywą Gaussa z dużą dokładnością można dopasować zarówno do zjawisk promieniotwórczych, jak i indeksów giełdowych czy innych zdarzeń przyrodniczych, społecznych lub ekonomicznych. Posługując się przykładem- Jeżeli w danej klasie będziemy mieli dwudziestu uczniów, to według założeń Rozkładu Normalnego, jeden powinien być wybitny, osiągający średnią ocen w granicach "szóstki", trzech bardzo zdolnych o średnich "piątkowych", dwunastu przeciętnych, osiągających średnie zaczynające się od cyfry 3 i 4, trzech z problemami w nauce którzy osiągną średnią "mierną" (dwója) i jeden bezmózgi dres który będzie, potocznie mówiąc- dostawał same "pały". Żeby zobrazować opis- wykres krzywej Gaussa w układzie współrzędnych. Oś OY przedstawia częstotliwość danego zjawiska, oś OX- jego "wartość". Parametr m to wartość oczekiwana próby (czyli po prostu średnia "wartość" zdarzenia)
W matematyce, a także w naukach przyrodniczych, istnieje zjawisko tzw Krzywej Gaussa, lub, inaczej- Rozkładu Normalnego. Najprościej mówiąc- rozkład ten informuje nas o częstości występowania danego zjawiska, jeżeli jest ono składową wielu pomniejszych zjawisk cząstkowych. Krzywą Gaussa z dużą dokładnością można dopasować zarówno do zjawisk promieniotwórczych, jak i indeksów giełdowych czy innych zdarzeń przyrodniczych, społecznych lub ekonomicznych. Posługując się przykładem- Jeżeli w danej klasie będziemy mieli dwudziestu uczniów, to według założeń Rozkładu Normalnego, jeden powinien być wybitny, osiągający średnią ocen w granicach "szóstki", trzech bardzo zdolnych o średnich "piątkowych", dwunastu przeciętnych, osiągających średnie zaczynające się od cyfry 3 i 4, trzech z problemami w nauce którzy osiągną średnią "mierną" (dwója) i jeden bezmózgi dres który będzie, potocznie mówiąc- dostawał same "pały". Żeby zobrazować opis- wykres krzywej Gaussa w układzie współrzędnych. Oś OY przedstawia częstotliwość danego zjawiska, oś OX- jego "wartość". Parametr m to wartość oczekiwana próby (czyli po prostu średnia "wartość" zdarzenia)
I jeszcze jeden przykład- łączący mój powyższy opis z tematem tego posta. Dana niech będzie próba dwudziestu osób w wieku 18 lat: jedna z nich powinna być, w myśl praw Rozkładu Normalnego głupawym karkiem, którego jedyną ambicją życiową jest palenie papierosów w bramie kamienicy i pytanie przechodniów, czy mają jakiś problem; trzy osoby to takie, które chcą sobie "przebimbać" do końca okresu obowiązkowej edukacji i znaleźć jakąś dorywczą pracę na umowę zlecenie. Dwanaście osób to osoby które skończą sobie technikum lub zawodówkę i znajdą mniej lub bardziej wymagającą pracę, z zakresu tych, zajmujących połowę rubryki "ZATRUDNIĘ"- od pomocnika murarza, przez mechanika samochodowego do geodety czy poligrafa, lub też księgowego lub pracownika biurowego niskiego szczebla, od którego wymaga się (lub wymagać się powinno) wykształcenia średniego technicznego) Pozostałe cztery zdadzą maturę i testy wstępne na studia, skończą je z dobrym wynikiem i, przykładowo- jedna zostanie lekarzem, jedna prawnikiem, jedna zajmie się pracą jakiegoś kierownika w jakiejś korporacji, a ostatnia zostanie na uczelni w roli naukowca.
Oczywiście, nic w przyrodzie nie jest tak idealne, i w każdym aspekcie zdarzają się jakieś, mniejsze lub większe, odchylenia które zaburzają rozkład zdarzeń. Warto podkreślić, że w nazwie rozkładu występuje słowo Normalny, co oznacza, że wystarczy w pewien sposób zaburzyć "środowisko normalne", by cząstkowe zdarzenia zachodziły zupełnie inaczej niż według wykresu dzwonowego. Takim czynnikiem zaburzającym jest bez wątpienia pewien kompleks, który Polakom mówi, że bez wyższego wykształcenia nie da się zdobyć dobrej pracy, i że w rodzinie powinien być magister, a wtedy, nie ważne jaka by nie była sytuacja, automatycznie wzrośnie status społeczny całego rodu. Wypadkową takiego myślenia są olbrzymie rzesze gimnazjalistów wybierace popularne ogólniaki zamiast szkół technicznych. I oczywiście w cieniu wyrastających wszędzie biurowców i galerii handlowych, przyznanie się do bycia uczniem "technikum" czy "zawodówki" to ogromny wstyd i hańba. Dalej- wybierając liceum, mało który gimnazjalista decyduje się na profile ścisłe, bo dużo łatwiej jest na tych "humanistycznych"- lepiej sobie poczytać książki niż "tłuc" równania wielomianowe. (oczywiście nic nie mam do czytania książek, sam to intensywnie praktykuję, mimo podjętego prze mnie kierunku). A z Zachodnią tendencją do zwalczania szeroko pojętej dyskryminacji, często nie kierując się w ogóle zdrowym rozsądkiem, poziom nauczania dostosowuje się do ucznia, a nie vice versa, tak, by przypadkiem nikt nie zarzucił, że nauczyciel się "uwziął" i zamknął uczniowi drogę na studia.
I tu dochodzimy do tytułowego Mamtowdupizmu. Odnoszę wrażenie, że studia, czy naukę licealną odbiera się wyłącznie z uwagi na pewną społeczną presję, a nie z własnej woli i wyboru, przez co robi się to, przysłowiowo "po najmniejszej linii oporu". Gdy prowadzący zajęcia wspomina o jakiejś literaturze przedmiotowej, połowa sali reaguje uśmiechami pod nosem, bo przecież noc przed egzaminem wszystko znajdzie się na Wikipedii. Cokolwiek, co nie jest na zaliczenie, jest omijane szerokim łukiem, a wykłady, na których obecność nie jest obowiązkowa odwiedza od 10% do maksymalnie połowy danego roku. Jeżeli już trafiają się osoby ambitniejsze, są traktowane tylko jako źródło notatek. Chyba, że nie chcą się nimi dzielić- wtedy są "pierdolonymi kujonami i dupowłazami". Pokutuje podejście: "byle zaliczyć, byle się prześlizgnąć, byle mieć popołudniu wolne żeby się spić na akademiku. Bo przecież ja studiuję a nie się uczę." Co bardziej martwiące- czasem na Mamtowdupizm istnieje ciche przyzwolenie władz uczelni. Bo jak inaczej powiedzieć o przedłużaniu danej osobie poprawkowej sesji zimowej do końca kwietnia, czyli prawie do początku sesji letniej? Na dodatek osobie która w ciągu ponad miesiąca danego na zdanie i zaliczenie przedmiotów uzyskała tylko jeden wpis z jedenastu.
Panujący wśród studentów Mamtowdupizm często bywa amplifikowany pewnymi kompleksami, będącymi wypadkową wspomnianej wyżej presji społecznej. Osoba z małej wsi zostaje studentem Uniwersytetu Warszawskiego (co wcale nie jest jakimś nie lada wyczynem, bo sam, napisawszy maturę dość przeciętnie, złożyłem tam papiery na kierunek geografia i dostałem się w pierwszej rekrutacji na siedemnastym miejscu, na bodajże 150 czy 200 możliwych) i uważa się automatycznie za kogoś dużo bardziej znaczącego niż jest. Wpada w tak zwany wyścig szczurów, zamyka się na siebie, uczy ponad normę by zdać egzaminy (bo, być może, natura sklasyfikowała ją gdzieś na skrajach Krzywej Gaussa, i potrzebuje ona trzykrotnie więcej czasu na przyswojenie danego materiału niż inni), po czym czasu i energii nie starcza jej na samokształcenie i własnowolne pogłębianie wiedzy gdzieś indziej, niż na obowiązkowych zajęciach. A dopuścić nie można by ktoś miał oceny lepsze niż owa osoba, bo trzeba sobie przecież poprawić status społeczny, dlatego na czytanie samemu dla siebie jakiejś branżowej literatury czasu, po prostu, nie ma. Często, gdy liczy się tylko zdobycie "papieru" samo dla siebie, (bo co rodzice powiedzą) Mamtowdupiści wybierają kierunki na pozór łatwiejsze, jak filozofia, europeistyka, filologia czy zarządzanie. A przecież równie trudne jest DOKŁADNE zrozumienie i przyswojenie zasad działania rynku czy filozofii Platona, jak mechanizmu kwantowego cząstek materii. Poza tym, wybierając kierunek nieprzydatny na rynku pracy traci się pięć lat życia, nie wspominając już o wcześniejszym, często złym doborze odpowiedniej drogi nauki ponadgimnazjalnej. Niestety, ale Mamtowdupizm wpływa też na ogół danej grupy. Bo co mam powiedzieć, gdy czekam na wykład, a tymczasem 80% roku zbiera się w tym momencie do domu? Mamtowdupizm odbiera motywację i pozbawia pewnej zdrowej, naturalnej rywalizacji (nie mylić z w/w wyścigiem szczurów). Dużo silniejsza jest pokusa "zerwania się" z wykładu kiedy do domu, z dwudziestoosobowej grupy, idzie pięć osób, niż kiedy idzie piętnaścioro.
Niestety, jak chyba idealnie pokazuje Krzywa Gaussa dużo obecnych studentów nie powinno w ogóle znaleźć się na swoich studiach i racji bytu dla niech nie ma. A zrobić licencjat z jakiegoś modnego kierunku, czyli już formalnie zdobyć wykształcenie wyższe, może chyba w Naszym Kraju byle szympans. Nie wspominając o byle lemingu- "bogaci synkowie" już w ogóle nie kalają się myślą o państwowym uniwersytecie, a wybierają uczelnie prywatne. Bo i jak nie skończyć takiej szkoły, w której za naukę płaci się czesne, a więc logicznie jest że liczba studentów jest wprost proporcjonalna do zarobków szkoły, i pozbywanie się ich z szeregów akademii jest równoznaczne z odcięciem się rektora od sporych dochodów? A wyższe wykształcenie potrzebne jest im tylko by formalnie móc dostać posadkę w firmie tatusia, więc po co też się starać?
Panujący wśród studentów Mamtowdupizm często bywa amplifikowany pewnymi kompleksami, będącymi wypadkową wspomnianej wyżej presji społecznej. Osoba z małej wsi zostaje studentem Uniwersytetu Warszawskiego (co wcale nie jest jakimś nie lada wyczynem, bo sam, napisawszy maturę dość przeciętnie, złożyłem tam papiery na kierunek geografia i dostałem się w pierwszej rekrutacji na siedemnastym miejscu, na bodajże 150 czy 200 możliwych) i uważa się automatycznie za kogoś dużo bardziej znaczącego niż jest. Wpada w tak zwany wyścig szczurów, zamyka się na siebie, uczy ponad normę by zdać egzaminy (bo, być może, natura sklasyfikowała ją gdzieś na skrajach Krzywej Gaussa, i potrzebuje ona trzykrotnie więcej czasu na przyswojenie danego materiału niż inni), po czym czasu i energii nie starcza jej na samokształcenie i własnowolne pogłębianie wiedzy gdzieś indziej, niż na obowiązkowych zajęciach. A dopuścić nie można by ktoś miał oceny lepsze niż owa osoba, bo trzeba sobie przecież poprawić status społeczny, dlatego na czytanie samemu dla siebie jakiejś branżowej literatury czasu, po prostu, nie ma. Często, gdy liczy się tylko zdobycie "papieru" samo dla siebie, (bo co rodzice powiedzą) Mamtowdupiści wybierają kierunki na pozór łatwiejsze, jak filozofia, europeistyka, filologia czy zarządzanie. A przecież równie trudne jest DOKŁADNE zrozumienie i przyswojenie zasad działania rynku czy filozofii Platona, jak mechanizmu kwantowego cząstek materii. Poza tym, wybierając kierunek nieprzydatny na rynku pracy traci się pięć lat życia, nie wspominając już o wcześniejszym, często złym doborze odpowiedniej drogi nauki ponadgimnazjalnej. Niestety, ale Mamtowdupizm wpływa też na ogół danej grupy. Bo co mam powiedzieć, gdy czekam na wykład, a tymczasem 80% roku zbiera się w tym momencie do domu? Mamtowdupizm odbiera motywację i pozbawia pewnej zdrowej, naturalnej rywalizacji (nie mylić z w/w wyścigiem szczurów). Dużo silniejsza jest pokusa "zerwania się" z wykładu kiedy do domu, z dwudziestoosobowej grupy, idzie pięć osób, niż kiedy idzie piętnaścioro.
Niestety, jak chyba idealnie pokazuje Krzywa Gaussa dużo obecnych studentów nie powinno w ogóle znaleźć się na swoich studiach i racji bytu dla niech nie ma. A zrobić licencjat z jakiegoś modnego kierunku, czyli już formalnie zdobyć wykształcenie wyższe, może chyba w Naszym Kraju byle szympans. Nie wspominając o byle lemingu- "bogaci synkowie" już w ogóle nie kalają się myślą o państwowym uniwersytecie, a wybierają uczelnie prywatne. Bo i jak nie skończyć takiej szkoły, w której za naukę płaci się czesne, a więc logicznie jest że liczba studentów jest wprost proporcjonalna do zarobków szkoły, i pozbywanie się ich z szeregów akademii jest równoznaczne z odcięciem się rektora od sporych dochodów? A wyższe wykształcenie potrzebne jest im tylko by formalnie móc dostać posadkę w firmie tatusia, więc po co też się starać?
Czy takie cechy jak pracowitość, ambicja, samodyscyplina ustąpiły już całkowicie w naszym społeczeństwie pola cwaniactwu, bylejakości i poczuciu własnej wyższości, połączonym z pogardą dla innych (Nie wystarczy bym ja odniósł sukces-inni powinni jednocześnie ponieść porażkę.)? Czy naprawdę zadbanie o swoją własną przyszłość i chęć samokształcenia jest już marginalnym aspektem, zagłuszanym muzyką i topionym wódką z klubów studenckich? I dlaczego przy takim stanie rzeczy student dalej jest postrzegany jako ktoś bardziej elitarny niż wykwalifikowany mechanik, technik hotelarz, dobry introligator?
Na koniec mała dawka statystyki. I kształt wykresu jakiś taki znajomy...
O tym, że PRL był państwem absurdu wiemy dokładnie z filmów Barei. Wówczas inżynier na budowie otrzymywał 2 000 zł wynagrodzenia za swoją pracę, zaś osoba odpowiedzialna za obsługę betoniarki 5 000 - 7 000 zł, żeby społeczeństwo wiedziało, że to klasa robotnicza jest najważniejsza.
OdpowiedzUsuńDzisiaj natomiast z jednej strony trzeba się cieszyć, że w Polsce jest taki dostęp do edukacji i że kto tylko ma ochotę jej podjęcia, to może to robić.
Oprócz opisanych przez Ciebie problemów problem polega jeszcze na samym podejściu wykładowców i nauczycieli. Sam niejednokrotnie słyszałem, że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu, gdy zadałem jakieś pytanie, zaproponowałem jakiś wyjazd, poprosiłem o dodatkową literaturę a nawet gdy chciałem zrobić do pracy magisterskiej coś więcej niż oczekiwał tego promotor (SIC!). I o czym tutaj rozmawiać, skoro takie zachowanie bardzo skutecznie potrafi zabić jakąkolwiek ambicje i "dodatkowy wysiłek"?
Podkreślałem to już niejednokrotnie, ale powtórzę znowu - w ubiegłym roku wyszło 4 000 nowych magistrów dziennikarstwa, a w tym roku na kierunek "Geografia" w jednym z państwowych uniwersytetów przyjęto 300 osób, które mogą podejść 10 razy do jednego i tego samego egzaminu z matematyki. To jest po prostu jakiś kompletny Monty Python.
Na maturze pytania typu "Ile jest 5 do potęgi zerowej?" i oczywiście 4 podpowiedzi do tego. Wypracowanie z polskiego musi być napisane według jakiegoś klucza odpowiedzi, który wymyśliły tęgie głowy z ministerstwa - zero jakiejkolwiek kreatywności, bo musisz myśleć tak jak myślą w ministerstwie. Marginalizacja przedmiotów technicznych i ścisłych - niech ktoś mi powie na co mi na kierunku "Geologia" takie przedmioty jak Filozofia przyrody czy Podstawy Socjologii?
Mieszkałem w akademiku i wiem jak wygląda życie studenckie. Nie mówię, że nie piłem i się nie bawiłem, no ale opuszczałem max te 2 zajęcia, wykłady, które można było opuścić w ciągu semestru, a na 5 roku nie wypaliłem z pytaniem "Czym się różni sejsmika indukowana od naturalnej?"
Zresztą wolę już nic więcej nie pisać, żeby się niepotrzebnie nie denerwować :) możemy pociągnąć temat przy piwie :)
Pozdrawiam! (L)